niedziela, 15 sierpnia 2010

Mały Książę na scenie leśnej, czyli Off Festival 2010 dzień drugi

J Mascis

Drugi dzień trzydniowego festiwalu teoretycznie powinien być najlepszy: już jesteśmy przyzwyczajeni do biegania pomiędzy scenami, bębenki uszne przystosowały się do niezdrowych poziomów głośności, a jednocześnie nie mamy jeszcze dość.



Ten dzień również zacząłem przy dużej scenie. Do Parku Trzech Stawów dotarłem wcześnie i miałem okazję powylegiwać się na trawie przy ładnej pogodzie. Przygrywali tej "czynności" Paula i Karol, wręcz tryskający entuzjazmem ze sceny. Zwłaszcza Karol Strzemieczny wyglądał, jakby granie tych country'owych kawałków było dla niego najwyższą formą spełnienia. Duet został poszerzony do rozmiarów kwintetu, co pozwoliło zdynamizować i urozmaicić repertuar. Największe wrażenie zrobiło na mnie Love Someone. Miałem okazję słyszeć wersję electro już parę lat temu i kolejny raz potwierdziła się teza, że dobre piosenki sprawdzają się w każdej aranżacji. Idealny koncert na tę porę i okoliczności.

Zachęcony dobrym wydawnictwem poszedłem na koncert Manesape. Niestety zespół wypadł blado. Transowe, długie kompozycje nie sprawdziły się w tym czasie i miejscu, a koncert był zagrany jakby od niechcenia, bez nawiązania kontaktu z publiką. Tego ostatniego nie brakowało Islandczykom z FM Belfast. Ich entuzjazm i spontaniczność udzieliły się wszystkim. O koncercie słyszałem same dobre opinie. Sam wpadłem tylko na chwilę, bo wcześniej pozwoliłem sobie na pół godziny chilloutu w ścianach dźwięku generowanych przez Nejmano.

Na scenie leśniej okazało się, że Mitch And Mitch powoli wyczerpują formułę koncertu-skeczu, a instrumentalny materiał z ich ostatniej płyty nie sprawdza się na festiwalowych scenach. Całkiem fajnie natomiast wypadł Pink Freud w nowym składzie z gościnnym udziałem m.Bunio.s Po tym koncercie miałem krótką przerwę, podczas której Apteka odegrała Mendę, a Tunng i Mouse on Mars zagrali dobre koncerty. Tak mówią inni. Nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza na letnich festiwalach. Wracając na chwilę poszedłem na These Are Powers. Początkowo zachęcony ciekawymi rytmami i postacią wokalistki, po kilku numerach się znużyłem. Może trzeba było słuchać od początku?



These Are Powers

Po przerwie trafiłem pod dużą scenę, żeby pierwszy raz od kilku lat posłuchać Hey. Ciekaw byłem czy rewolucja brzmieniowa wyszła na dobre także wersji live. Okazało się, że tak. Bardzo selektywne i niebanalne aranżacje koncertowe dopełnione delikatnym głosem Kasi Nosowskiej zrobiły na mnie dobre wrażenie. Do tego tradycyjna skromność wokalistki, która się cieszyła z każdej reakcji publiczości jak z laurki od dziecka.

Grający na scenie leśnej Mew udowodnił, że muzyka w odpowiedniej oprawie może być formą sztuki stojącą na równi choćby z teatrem. Wizualizacje, prezencja zespołu na scenie i ekscentryczny tancerz, uzupełniały perfekcyjnie odegrane i zaśpiewane utwory z ostatnich płyt Duńczyków. Główną rolę grał w tym przedstawieniu Jonas Bjerre niczym Mały Książę podający słuchaczom swoją wizję świata. Wizja ta obracała się, przynajmniej dla mnie, wokół niekiedy mrocznego i zawsze nostalgicznego wspomnienia dzieciństwa. Po takim koncercie chce się kolejny raz obejrzeć Niekończącą się opowieść. Filmu jeszcze nie załączyłem, ale dwie ostatnie płyty Mew już się kręcą na playliście.



Mew

Potem przyszedł czas na dinozaurów indie rocka. J Mascis, Lue Barlow i Murph zagrali porywający set na pożyczonym sprzęcie. Ich koncerty i tak zwykle są surowe, ale tym razem brzmienie musiało być jeszcze bardziej minimalistyczne. Możliwe, że tym lepiej czuło się punkową energię. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy Dinosaur Jr. potrafi wciąż kipieć młodzieńczą energią, odpowiedzi może dostarczyć klip do Over It.




Lali Puna to dla mnie zespół szczególny. Nie ze względu na odkrywczość muzyki, wybitne kompozycje, czy genialne albumy. Przede wszystkim ich muzyka wywołuje u mnie bardzo dobre skojarzenia. Tak już jest, że okoliczności poznawania muzyki determinują jej odbiór. Dlatego też nie sposób być obiektywnym w ocenie. Valerie Trebeljahr pokazała się z sympatycznej strony zaczynając koncert z zaraźliwym uśmiechem, a grane na żywo kawałki z tegorocznego Our Inventions zyskały nowe życie. Na koniec Scary World Theory jako wisienka na torcie.

Wieczór zakończył się dla mnie na scenie eksperymentalnej, gdzie próbowałem się zatopić w dźwiękach generowanych przez Williama Basinskiego. Nie do końca się udało, bo muzyka wymagała wielkiego skupienia, a ludzi niezainteresowanych słuchaniem było sporo. Tak czy inaczej set zrobił na mnie duże wrażenie, mimo skrajnego minimalizmu i powtarzalności. Nie usłyszałem tam Chopina, ale przecież inspiracje nie muszą być dosłowne, prawda?



Relacja z pierwszego dnia:
"It sucks you can't drink here!", czyli Off Festival 2010 dzień pierwszy


c.d.n.


Zdjęcia: Stachu Bręczewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz